środa, 31 grudnia 2014

Powiew północy o północy, czyli Arktica na Sylwestra.

Witam po dłuższej przerwie! Kto dał się nabrać na żart z recenzją soku marchewkowego? Nikt się nie przyzna, ale w czasach medialnych przemian i spektakularnych nawróceń ludzie chętnie wierzą w takie zaskakujące metamorfozy. Jedyne co mogę wam powiedzieć o tym soku, to że nie pasuje on do wódki. Wiecie dlaczego? Bo żaden sok do niej nie pasuje! Ten staropolski trunek przegryza się tylko kiełbasą, kiszonym ogórkiem lub, ewentualnie, chlebem ze smalcem. To połączenie uświęcone setkami lat tradycji jak aliaż whisky i coli.
Zapytacie pewnie co działo się ze mną przez ostatnie pół roku? Surowy wyrok zezowatej pani z agencji pracy tymczasowej rzucił mnie do najdziwniejszego miejsca na ziemi. Do jedynego miasta w którym splajtował Polmos, do miasta z zabudową wybrakowaną niczym uzębienie Darka Kowalika i podziurawionego bruzdami wykopów jak bezkresne równiny pod Verdun. Łódź, bo o niej oczywiście mowa, będzie bohaterką kilku kolejnych wpisów na moim blogu.
Dzisiaj jednak muszę zająć się bieżącymi sprawami. Nowy rok już za kilka godzin, a to oznacza nic innego jak największe zakupy alkoholowe. Cała Polska, jak długa i szeroka, wylega do marketów by zaopatrzyć się na wyjątkowy wieczór, po którym wejdą w życie noworoczne postanowienia i już nic nie będzie takie samo.
Nie będę pisał o szampanach, bo nie znam się na oranżadach, ale będąc wczoraj w sklepie widziałem w alejce z trunkami wielu zagubionych i zdezorientowanych chłopców. Wisieli na telefonach i nerwowo lustrowali regały wprost uginające się od nadmiaru wódek. „24zł za 0,5 i 32zł za 0,7. Nie wiem którą wybrać. Sama zdecyduj” albo „Jest w promocji ale nie wiem czy będzie ci smakowała”– takie i podobne rozmowy towarzyszyły mi wczoraj podczas zakupów. Zapytacie się zapewne: „a co Ty kupiłeś Romanie”? Odpowiem, że nie jest najważniejsze co kupujesz, ale bardzo istotne jest jak to robisz. Po pierwsze mężczyzna nie może przez godzinę wpatrywać się w półki z gorzałą. Facet wie czego chce, więc wchodzi pewnym krokiem w alkoalejkę i jednym zdecydowanym i fachowym ruchem chwyta pomiędzy palce jednej dłoni dwie połówki wódki z najniższej półki. Następnie z nonszalancją pakuje je do koszyka (wózki są dobre dla matek z dziećmi) i powoli udaje się w kierunku stoiska mięsnego.
W tym roku mój wybór padł na wódkę Arktica, czyli na dobrze znanego wszystkim rezydenta dolnych partii regałów alkoholowych. Miałem już kiedyś okazję skosztować tej wódki i faktycznie jej picie można porównać do zderzenia Titanica z górą lodową. Po pierwszej połówce jeszcze unosisz się na powierzchni, ale wszyscy w koło już wiedzą, że idziesz na dno. Cytat z etykiety głosi: "Prawdziwe walory ujawnia silnie zmrożona, kiedy przejmujący arktyczny chłód trunku wyzwala gorący smak życia". Na swojej stronie internetowej producent, którym jest Polmos Wrocław, zapewnia, że „każdy jej łyk staje się wyjątkową smakową podróżą za koło podbiegunowe”. Nie wiem czy przy obecnej pogodzie zachęci to kogoś to kupienia Arktiki, ale cieszę się, że panowie z Wrocławia kultywują tradycje polskiej poezji wódczanej.
Ze smakiem arktycznego napitku jest jak z nowym rokiem. Po fajerwerkach na samym początku pozostaje tylko kwas i gorycz, a wszyscy, którzy oczekują rewelacji szybko zorientują się, że z wódką jest jak z życiem i nie ma co wybrzydzać tylko brać to co jest. Arktica jest godnym polecenia pomysłem na taniego i udanego Sylwestra. Krystalicznie czysta, lekka w smaku, z delikatną lodową nutą idealnie pasuje do chipsów i ciasteczek, którymi będą zasłane polskie stoły dzisiejszego wieczoru.
            Życzę Wam, moi kochani czytelnicy, by nadchodzący rok obfitował w liczne imprezy, zabawy i przygody, które w postaci wspomnień będą Wam towarzyszyły przez resztę życia. Dobrze być znowu z Wami.

niedziela, 25 maja 2014

Sarmackie obyczaje


Myśleliście zapewne, że kolejne recenzje na moim blogu nie pojawiają się, bo po suto zakrapianym majowym weekendzie leżę w szpitalu dochodząc do siebie? Nic z tych rzeczy. Już następnego dnia po miażdżącym zwycięstwie nad budowlańcami zacząłem pierwszą w tym roku dorywczą robotę. Znajomy murarz zaproponował mi pracę przy remoncie zabytkowego dworku w sąsiedniej miejscowości. Budynek kupił od gminy pewien znany w okolicy hodowca trzody chlewnej i postanowił urządzić w nim swoją rodową rezydencję. Do niedawna w dworku mieściła się świetlica dla dzieci, które po lekcjach mogły pograć tu w chińczyka lub warcaby. Niestety, młode pokolenie jest niezaradne i nie potrafi walczyć o swoje, więc wójt przy braku oporu ze strony dzieciaków postanowił sprzedać popadający w ruinę zabytek. Stwierdził przy okazji, poniekąd słusznie, że w gry planszowe można grać wszędzie, na przykład na schodach przed sklepem, i przyznał swojemu kuzynowi, który ów sklep prowadzi, dotację na organizowanie zajęć pozalekcyjnych dla najmłodszych.

Samowola władzy zawsze budzi opór świadomej części społeczeństwa. Dopóki jednak na czele rzeszy niezadowolonych nie stanie charyzmatyczny przywódca, rządzący mogą czuć się bezpiecznie. Przeciwstawienie się suwerenowi wymaga nie tylko odwagi, ale również doświadczenia i determinacji. Wszystkich tych cech nie można odmówić redaktorowi naczelnemu jednoosobowej redakcji „Kuriera Gminnego” – Włodkowi Golonce. Od zawsze był w opozycji. Swój szlak bojowy zaczął na Wybrzeżu, gdzie podobno najcelniej miotał kamieniami w milicyjne Nyski. Później był Radom, w którym podobno to od jego niedopałka zaczął się pożar lokalnego komitetu partyjnego. Następnie ukrywał się w lasach, drukował bibułę, pomagał Romaszewskiemu i ostatecznie został internowany w stanie wojennym. Z taką przeszłością śmiało mógłby w dzisiejszej Polsce zostać  prezydentem albo chociaż ministrem, on wybrał jednak spokojne życie w naszym miasteczku. Na swoim czerwonym Simsonie jeździł po okolicy zbierając tematy do kolejnych artykułów i reportaży. Zapytałem go kiedyś dlaczego nie został politykiem? Odpowiedział wymijająco, że Cincinnatus odrzuca pług tylko wtedy, gdy kraj znajduje się w niebezpieczeństwie. Nie zrozumiałem do końca o co mu chodziło, ale według mnie był po prostu zbyt uczciwy do polityki.

Włodek miał już na koncie kilka wykrytych afer, między innymi sprawę zwaną lokalnym Watergate. Była to próba zdyskredytowania kontrkandydata naszego wójta, polegająca na podesłaniu mu prostytutki, która miała nagrać ich spotkanie. Niestety, dziewczyna przejęta ciężarem zadania zapomniała włączyć dyktafonu i sztab wyborczy wójta niechcący zasponsorował rywalowi godzinę cielesnych uciech zupełnie za darmo. Golonka opisał również przekręty na paliwie jakich dopuszczali się pracownicy zakładu komunalnego, którzy elektycznymi kosiarkami przycinali trawniki przed urzędem. Nasz czujny żurnalista wykrył również nieprawidłowości w sprzedaży dworku i opisał je w kilku artykułach na swoim blogu. Publikacje opatrzył robionymi z ukrycia zdjęciami biznesmena wnoszącego do urzędu gminy półtuszę wieprzową owiniętą w kokardę i nagraniem urzędnika i przedsiębiorcy wspólnie pijących (tfu!) whisky w drogiej restauracji (Artykuły i zdjęcia są dostępne TUTAJ).

Golonka wiedział, że nie jest w stanie sam powstrzymać urzędniczej machiny napędzanej pieniędzmi mięsnego potentata. Po serii represji, polegających na  założeniu przez straż gminną blokady na jego motor stojący przed sklepem i wyznaczeniu przed jego domem na wsi strefy płatnego parkowania, poddał się. Przyszedł do mnie tego dnia i poprosił o przysługę. Chciał ostatni raz odwiedzić dworek, który w dawnych czasach należał podobno do jego rodziny. Wręczył mi zawiniętą w papier butelkę z czerwonym korkiem. Jedną ręką, kurtuazyjnie broniłem się przed przyjęciem podarunku, drugą zaś chętnie sięgałem po miły suwenir. Okazało się, że jest to flaszka wódki „Sarmata” z Polmosu w Łańcucie. Chętnie zgodziłem się pomóc przyjacielowi i późnym wieczorem bukową, ciemną aleją udaliśmy się do dworku. Budynek spowity był szarą mgłą unoszącą się znad stawu. Otworzyłem kłódkę i już po chwili byliśmy w obszernym pokoju dziennym, na którego ścianach wisiały portrety wąsatych postaci z podgolonymi karkami. Włodek przechadzał się w milczeniu. Oglądał obrazy, dotykał mebli i widać było smutek malujący się na jego twarzy. Zaproponowałem byśmy usiedli na workach z zaprawą i uraczyli się napitkiem, który mi podarował.  Delikatna w smaku wódka natchnęła słynącego z kwiecistego języka dziennikarza do opowieści o dawnych czasach. Jego pradziad żyjący w czasach króla Jana Kazimierza, Franciszek Golonka, otrzymał tutejsze dobra w uznaniu zasług dla Rzeczypospolitej. Od najmłodszych lat wykazywał się porywczym charakterem, więc podczas tłumienia powstania na Ukrainie spalił podobno aż czterdzieści wsi. Po powrocie z wojaczki zaczął wyprawiać zabawy dla okolicznej szlachty i ogień podkładany pod domy zamienił na wodę ognistą. Gdy pospolite ruszenie zbierało się pod Ujściem, Franciszek spał pijany w swoim dworze, tu przeczekał też całą wojnę. W jego domu potop nie zakończył się wraz z odejściem Szwedów, gdyż na długo po tym wszyscy i tak chodzili zalani.
Włodek do rana opowiadał mi historię swej rodziny używając kolejnych opróżnionych butelek „Sarmaty” do opisywania szyków bojowych husarii i wyjaśniania zawiłości swojego drzewa genealogicznego. Wódka nawiązująca do wspaniałej polskiej historii w każdym obudzi gawędziarza. Przez chwilę każdy, niezależnie od tego czy mieszka w bloku czy ciasnym segmencie, będzie mógł się poczuć jak szlachcic na swoim folwarku. W „Sarmacie” czuć delikatną nutkę narodowej dumy, połączoną z aromatem zbóż z pańskiego zagonu. Całość opakowana jest w elegancką butelkę z roślinnymi motywami nawiązującymi do pasa kontuszowego. Cena jest przystępna i nie sposób nie zgodzić się z mottem umieszczonym na etykiecie, które brzmi: „Vivat Sarmata”.

Dzięki „Sarmacie” udało mi się w końcu zrozumieć Włodka Golonkę. Teraz wiem, że wybrał życie na prowincji, gdyż tak jak nasi przodkowie bardziej niż pieniądze i sławę, ceni sobie wolność i tradycję. Bezkompromisowe pragnienie niezależności i umiłowanie swobody to wartości którymi od zawsze się kierował. Patrząc na piękne wnętrze szlacheckiego domu, słuchając opowieści swojego przyjaciela zrozumiałem też, że pijemy wódkę, bo tęsknimy do dworskich biesiad z czasów, gdy każdy był wolny i nawet sam król nie mógł mu niczego nakazać. 

sobota, 3 maja 2014

Czerwona Kartka dla mocnych zawodników




Nie lubię majówki. Nie lubię tłumów działkowiczów szturmujących mój pusty zazwyczaj sklep. Nienawidzę kolejek, przepychania się przez zatłoczone alejki i bandy rozwrzeszczanych dzieciaków przy starych lodówkach z lodami. Jednak najbardziej na świecie nienawidzę amatorów na stoisku alkoholowym. Mimo że jest zimno i pada, oni i tak stoją w klapkach i kolorowych koszulkach. Od razu widać, że wódkę piją najwyżej raz na miesiąc, jeżeli nie rzadziej, a każdy z nich udaje eksperta. Wymądrzają się, opowiadają niestworzone historie, a podsłuchując ich rozmowy można się naprawdę przednio ubawić. „Podobno po Wyborowej nie ma kaca”, „Słyszałem, że Stock jest najlepszy do drinków”, albo „weźmy 0,7 na dwóch, bo nie chcę przesadzić” – to tylko niektóre z zasłyszanych konwersacji. Ręce opadają... Po pierwsze, jedyną znaną mi osobą, która nie miała kaca po wódce był stary ormowiec Wiśniewski. Z tym, że potem okazało się, że to wcale nie była wódka, tylko metanol, a on zamiast mieć kaca, zwyczajnie umarł. Po drugie, tylko kobiety mogą robić drinki z wódką, a chłopcom, którzy rozrabiają gorzałę z sokiem ich ojcowie powinni dać porządną szkołę dobrego wychowania i szacunku dla świętości.

Opowiem Wam teraz historię, która przydarzyła mi się wczoraj. Sławek Dziuba od dawna ostrzył sobie zęby na wolny garaż po starym Nowaku. Nie była to byle jaka szopa, tylko odmalowany garaż z kanałem i licznymi regałami. Syn Nowaka już chciał wynająć lokal Sławkowi, gdy w ostatniej chwili zadzwonił do niego pewien budowlaniec z sąsiedniej wioski i zaoferował dużo lepszą cenę. Spadkobierca postanowił, czerpiąc z najlepszych państwowych wzorców, zorganizować coś na kształt przetargu lub licytacji. Oferenci mieli stawić się na grillu i przedstawić argumenty, które przekonają właściciela, że to właśnie oni powinni wynająć od niego tę atrakcyjną nieruchomość. Razem z Wackiem postanowiliśmy wesprzeć kolegę i wraz nim udać się na to ważne spotkanie. Umówiliśmy się w piątek wieczorem w krzakach za boiskiem. Wadium, które należało wnieść były 3 litry wódki. Jako ekspert zostałem wydelegowany do sklepu, gdzie z okazji Dnia Flagi w promocji była krzycząca patriotycznymi barwami Wódka z Czerwoną Kartką. Pewnym chwytem pomiędzy palce złapałem sześć półlitrówek i pognałem na miejsce spotkania.
Nasi oponenci, zgodnie z umową, również przyjechali we trzech. Rozbryzgując błoto zajechali podrdzewiałą, czarną Temprą. Nie wyglądali na amatorów, a ich twarze zdradzały spore doświadczenie w podobnych przedsięwzięciach. Szybko wyciągnęli z bagażnika siatki z kiełbasą i karton wódki, również Z Czerwoną Kartką (widocznie natknęli się na tę samą promocję). Po krótkiej wymianie uprzejmości zasiedliśmy do rozkładanego stolika i rozpoczęliśmy jedną z najciekawszych partii w moim życiu. Budowlańcy okazali się zgranym zespołem i widać było, że każdy z  nich miał przydzielone miejsce na boisku. W piciu wódki, jak w każdym sporcie, bardzo ważna jest odpowiednia taktyka. Skuteczny zespół mający załatwić jakąś sprawę przy flaszce musi składać się z  trzech osób:
1. Rozgrywającego, który dyktuje tempo, narzuca tematy rozmów i wydaje polecenia reszcie zawodników. Musi być osobą opanowaną, która cały czas kontroluje swoich kolegów z zespołu;
2. Człowieka-cysterny, czyli osoby mogącej wlać w siebie duże ilości alkoholu. To na jej barkach spoczywa główny ciężar rozgrywki. Niestety, jest również najbardziej narażony na urazy i kontuzje.
3. Sprintera zdolnego do wypicia dużej ilości wódki w krótkim czasie. Taka osoba daje również zmiany człowiekowi-cysternie i atakuje najsłabsze ogniwo w zespole rywala.
Zespół kontaktuje się ze sobą przy pomocy wcześniej ustalonych, tajnych znaków. Obrana taktyka może oczywiście zostać w trakcie potyczki zmieniona lub dostosowana do zmieniających się warunków pola walki.

Zaczęliśmy spokojnie. Wspólnie narzekaliśmy na pogodę, krytykowaliśmy rządzących i na zewnątrz mogło to wyglądać na spotkanie starych znajomych. W rzeczywistości jednak, pomiędzy nami toczyła się zaciekła walka o wysoką stawkę. Sławek będący u nas rozgrywającym cały czas uzupełniał szkło, honorowo nalewając każdemu po równo. Jako sprinter dawałem mu znaki, chwytając kieliszek lewą bądź prawą ręką, by przyspieszał lub zwalniał tempo. Wacek, ustawiony na pozycji cysterny, nie odzywał się i w milczeniu wychylał kolejne porcje wódki lustrując ukradkiem coraz bardziej sine twarze naszych oponentów.
„Czerwona Kartka” okazała się być strzałem w dziesiątkę. Delikatna w smaku, stworzona z ciekawej kompozycji zbóż, idealnie pasowała do kiełbasy toruńskiej w plastikowym flaku. Owiana złą sławą wódka, niesłusznie wymieniana wśród najgorszych na rynku, ujęła mnie intrygującym aromatem spirytusu salicylowego i przystępną ceną, która sprawiła, że wadium było dla nas osiągalne. Nowa, wygodna butelka dodała wódce nowoczesności i sprawiła, że dostawianie nowych flaszek na stół było czystą przyjemnością.
Syn Nowaka, pełniący w tych rozgrywkach rolę arbitra, uważnie przyglądał się obydwu ekipom i było widać, że waha się niczym Nike z wiersza Herbarta. Komu wynająć garaż, a kogo odesłać z kwitkiem? W pewnym momencie Wacek zaczął tracić siły. Nerwowo gładził swój wąs, a był to sygnał alarmowy, oznaczający, że słabnie i za chwilę może opuścić boisko. Nasz rozgrywający spojrzał na mnie i słowami „Tora! Tora! Tora!” dał znak by zaatakować. Postawiłem wszystko na jedną kartę i ziewając zapytałem, czy nie moglibyśmy zamienić kieliszków na opróżnione już słoiki po musztardzie. Rywale nie mogli odmówić, choć w ich oczach malował się strach. Już po chwili Sławek napełnił utensylia i wszyscy opróżniliśmy po musztardówce. Zażartowałem, że musimy dokładniej wypłukać szkło i sam wlałem kolejkę zachęcając wszystkich by nie zwlekając wznieśli toast za najwspanialszego właściciela garażu na świecie. Nie musiałem długo czekać na efekty mojej mistrzowskiej zagrywki. Pierwszy z rywali już po chwili wstał i pożegnawszy się skinieniem głowy w milczeniu udał się w stronę rzeki. Drugi z zawodników drużyny przeciwnej zasnął na leżaku i cicho pochrapywał. Ostatni z przyjezdnych, widząc skalę swojej porażki, wstał, uścisnął dłoń każdego z nas i zapewniając, że był to dla niego zaszczyt udał się na nocleg do samochodu.
Naszej radości nie było końca. Sławek od razu złożył podpis pod umową najmu garażu i wyściskał nas serdecznie dziękując za pomoc. Tak oto wódka Z Czerwoną Kartką pomogła mojemu przyjacielowi w spełnieniu jego marzenia. Ja dzięki tej przygodzie przekonałem się, że nie warto słuchać amatorów o delikatnych podniebieniach i kupując gorzałkę polegać na swoim instynkcie i doświadczeniu.  




środa, 23 kwietnia 2014

Przegląd Gorzelniczy i porcja fachowej wiedzy

Mój blog to nie tylko recenzje wódek, ale również ciekawostki z gorzelniczego świata. Z okazji Światowego Dnia Książki sięgnąłem do woluminów przechowywanych w archiwum naszej gminnej biblioteki. Pani Halina, która na co dzień wypożycza dzieciom wytarte egzemplarze "Antka" i "Kamizelki" chętnie przyłączyła się do poszukiwań i wygrzebała z zatęchłej piwnicy "Przegląd Gorzelniczy" z 1905 roku. W tym wspaniałym piśmie możemy znaleźć artykuły traktujące o bardzo istotnych problemach dotyczących gorzelniczego fachu. I tak Pan K. Seyfert, chemik z Wrocławia, dzieli się z czytelnikami swoimi badaniami na temat zakaźności w gorzelniach. Opisuje problemy z brudnymi rurami, które zakażały zacier, niesprawnym termometrem, który niweczył wysiłki pewnego gorzelnika i niewłaściwym doborem materiału z którego konstruowano instalację.
"Przegląd Gorzelniczy" to również głosy z praktyki. Możemy przeczytać o wykorzystaniu słodu suszonego, zielonego i wody owocowej w procesie produkcji wódki. Pojawia się również informacja o perypetiach znakomitego praktyka, Pana Schwarz-Thomaswaldau'a, z ziemniakami z gatunku żółtomięsnych cebulaków i problemami jakich przysporzyły one po zimowym transporcie z Rosji.

W specjalistycznym periodyku z początków XX wieku znajdziemy także dział "Rozmaitości", w którym przeczytamy o nowym murzyńskim gatunku ziemniaka Zulu, oraz rubrykę "Pytania i odpowiedzi", w której redakcja radzi czytelnikom jak radzić sobie z problemem śmierdzącej wody z niebieskim osadem w studni lokalnej gorzelni.
W najbliższym czasie na mojej stronie pojawią się kolejne wpisy poświęcone branżowej literaturze. Czekam na Wasze sugestie. Piszcie o czym chcielibyście przeczytać, bo chciałbym by mój blog był jak świat po wódce i podobał się wszystkim.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Żyto odróżni mężczyznę od chłopca

Bardzo miło jest spędzić Wielkanoc w domu, w rodzinnym gronie. Stacje telewizyjne jak co roku zadbały o przebojowy repertuar, a ukochana kobieta o stół pełen tradycyjnych przysmaków. Co prawda sprzątanie naszego przytulnego, piętnastometrowego mieszkanka zajęło Grażynce ponad tydzień, ale wystarczyło wymykać się regularnie z domu pod pretekstem wyrzucenia śmieci by okres przygotowań do świąt minął praktycznie bezboleśnie. Podczas takich ucieczek za garażami spotykałem wielu kolegów, którzy podobnie jak ja usiadłszy na kolorowych wiadrach na odpadki w ekspresowym tempie opróżniali puszki „Śląskiego” lub „Rompera”.
Świąt nie spędzaliśmy z Grażynką sami. Dołączył do nas jej syn, który na co dzień jest pensjonariuszem zakładu poprawczego w Ignacewie. Mariusz, bo tak ma imię ów gagatek, jest bardzo miłym i inteligentnym chłopakiem. Zna się na komputerach i to on podczas ostatniej przepustki pokazał mi jak założyć bloga i konto na facebooku. Oczywiście nie trafił do poprawczaka za atak na rządowy system informatyczny, tylko za włamanie do osiedlowego warzywniaka, ale kto z nas nie popełniał podobnych błędów w młodości? Jeżeli już o błędach młodości mowa, to po urodzie Mariusza, który jest owocem młodzieńczej miłości mojej konkubiny, mogę się domyślić, że onegdaj Grażynka w kontaktach z mężczyznami nie była szczególnie wybredna. Rudy, niski i cherlawy syn Grażynki raczej nie wyróżniał się na tle dorodnych młodzieńców zazwyczaj okupujących trzepak przy boisku.
Chcąc wesprzeć Grażynkę w trudach wychowania potomstwa postanowiłem, zastępując ojca, dać Mariuszowi lekcję kulturalnego picia wódki. Przy okazji uświadomiłem sobie jak wspaniałe są kulturowe rytuały przejścia z wieku młodzieńczego w dorosłość. Pierwsza dziewczyna, pierwsze wakacje pod namiotem, pierwsza flaszka z konkubentem matki w ciasnej kawalerce. Kto z nas nie pamięta do dzisiaj tych wyjątkowych chwil? Na specjalną okazję wybrałem tą samą wódkę, którą kiedyś ja piłem z moim przyszywanym tatusiem. Mowa tu oczywiście o „Extra Żytniej”. Korzystając z nieobecności Grażyny, która wybrała się na rezurekcję, postawiłem przed młodym zmrożoną butelkę i zaczęliśmy misterium, w którym doświadczenie i rozwaga mieszały się z młodością i porywczością. Od razu zauważyłem pewne różnice w sposobie picia. Po pierwsze, wśród młodzieży prawie całkowicie zanikła sztuka picia wódki ze szklanki. Małe kieliszki, używane niegdyś wyłącznie przez kobiety i dzieci, stały się normą. Człowiek musi wciąż uzupełniać szkło, co pochłania bardzo dużo czasu. Po drugie, młodzi ludzie nie delektują się gorzałką i zapijają każdy łyk wódki kilkoma łapczywymi haustami słodkiego napoju krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.
Przejdźmy zatem do oceny naszej dzisiejszej bohaterki. Testowany trunek pod każdym względem jest „Extra”. Wspaniałe opakowanie, delikatny smak, wyważona moc i porcja wspomnień z czasów młodości. Przywrócenie dawnej marki okazało się strzałem w dziesiątkę. Ekstra Żytnia zdobywa rynek konkurencyjną ceną i obietnicą sentymentalnej podróży w czasy PRL. Moje uznanie budzą akcje promocyjne, w których do wódki dodawana jest biała oranżada. Poniżej dokonałem oceny produktu z Polmosu Bielsko-Biała. Z pewnością zauważycie, że jest to zdecydowanie najlepsza z testowanych do tej pory wódek.

Smak – z delikatną nutą zbożową, prosty i wyraźny. Ocena 9/10
Aromat – zapach młodości - rześki i krzepiący . Ocena 10/10
Barwa – przezroczysta jak górskie powietrze o poranku. Ocena 10/10
Moc – wyraźnie czuć dbałość o idealne proporcje. Ocena 10/10
Butelka – absolutna klasyka nawiązująca do najlepszych wzorców . Ocena 10/10

Po pierwszej, i jak się okazało ostatniej, połówce Mariuszowi zaszumiało w głowie. Język zaczął mu się plątać, a w oczach pojawiły się łzy. Po ojcowsku przytuliłem mojego pasierba i gdy zasnął zaniosłem go wprost do jego polowego łóżka w przedpokoju. Zdjąłem z jego skroni czapkę z napisem Pitbull i przykryłem odziane w ortalion mizerne ciało kraciastym kocem. Przebudziwszy się na moment Mariusz chwycił mnie za dłoń i powiedział, że czuje się jakby stał pośród łanów żyta posrebrzających litewski krajobraz opisywany w Inwokacji, a wokół niego pędził dziki wiatr znad Niemna. 
Mariusz stał się mężczyzną, zaprzyjaźniliśmy się, a ja uzyskałem kolejny dowód na niezwykłe właściwości gorzałki. W końcu jak to możliwe, że ktoś, kto nigdy nie przeczytał żadnej książki może znać "Pana Tadeusza"?

czwartek, 10 kwietnia 2014

Biznesowa i interesy po polsku


Na początek garść statystyk. Polski Monopol Spirytusowy, zwany pieszczotliwie Polmosem, wyprodukował kilka hektolitrów wódki od momentu mojego ostatniego wpisu na blogu. W tym czasie kilkaset osób straciło zęby w pijackich bójkach, kilkadziesiąt dziewczyn zaszło w ciążę na anonimowych libacjach, a warsztaty w całej Polsce naprawiają teraz kilkaset samochodów rozbitych pod dyskotekami w ostatni weekend. Sami widzicie co nakręca gospodarkę tego kraju. Co daje pracę lekarzom i mechanikom. Co sprawia, że w tym kraju wciąż rodzą się dzieci. To nie rządowe programy, ani unijne pieniądze. To przezroczysta ciecz, która wlewana regularnie do naszych baków napędza Polskę niczym benzyna. Wódka to łzy tej ziemi i jej jedyna słodycz.
To także świetny biznes, a jeżeli już o biznesie mowa, to wsłuchałem się w Wasze sugestie dotyczące bloga. Dostrzegłem, że oczekujecie ode mnie recenzji, które niczym korporacyjne raporty, będą precyzyjnie oceniały trunki za pomocą wymiernych kryteriów i wartości. W swoim piciu byłem zawsze bardziej poetą niż inżynierem, a szkiełko i oko znajdowały się w jednej linii tylko podczas zaglądania nad ranem do kolejnych pustych butelek. Jednak specjalnie dla swoich czytelników postanowiłem podejść do picia w bardziej analityczny sposób. Z szafy wyciągnąłem więc garnitur, który zazwyczaj przywdziewam na pogrzeby znajomych. Zadzwoniłem też do Wacka opisując mój plan. Przybiegł już po chwili podniecony, ogolony i uczesany. Zasiedliśmy do stołu w salonie, a na zakrytym szybą blacie postawiłem wódkę „Biznesową”. W końcu jaki inny trunek może uświetnić spotkanie dwóch ambitnych kapitalistów?
Rozpoczęlismy proces analizy trunku (PAT). Zazwyczaj za samą obecnośc wódka dostaje u mnie ocenę 10/10, ale tym razem byłem bardziej surowy. Badaniu poddaliśmy kilka kluczowych właściwości gorzałki. Oto mój raport:

Smak – prosty i intensywny. Na długo pozostaje w ustach, ale niestety nie porywa Ocena 7/10
Aromat - delikatna nutka acetonu i benzyny ekstrakcyjnej sprawia, że Biznesowa idealnie pasuje do szybkich zawodowych spotkań w garażach i warsztatach. Ocena 8/10
Barwa – idealnie klarowna, czysta i jasna. Ocena 10/10
Moc – niestety producent podąża za niebezpiecznym trendem obniżania świętej proporcji 40:60. Przypomina to dawny proceder psucia monety. Przyjaciele z Polmosu Józefów – nie idździe tą drogą! W ramach ostrzeżenia daję ocenę 4/10
Butelka – klasyczna z nowoczesnymi akcentami. Ocena 8/10

Na koniec jednak smutna uwaga. Biznes to rzecz do której, podobnie jak do wódki, nie każdy ma głowę. Okazało się, że w Wacku degustowany trunek obudził prawdziwe demony. Już pod drugim kieliszku zaczął przypominać mi o jakimś dawnym długu. Nadymał się przy tym niemal jak prezes naszej wytwórni żelatyny albo dyrektor banku spółdzielczego. Wykrzykiwał jakieś głupoty o świętości umów i zaufaniu w interesach. To bardzo specyficzne działanie uboczne, bo Wacka znam juz od dawna i nigdy wcześniej się tak nie zachowywał.
Podsumowując, Biznesowa to dobry wybór dla ludzi sukcesu z wielkich miast. Rekinów biznesu, maklerów, menadżerów i kierowników. Wzmacnia pożądane cechy charakteru, takie jak determinacja w dążeniu do celu, żądza zysku czy przebiegłość. Zdecydowanie jednak nie polecam jej ludziom, którzy nad pieniądz i władzę cenią sobie spokój i dobre relacje ze znajomymi.
Bardzo dziękuję za Wasze sugestie dotyczące recenzji. Czekam na kolejne, a następny wpis poświęcę wódce wskazanej przez czytelników. 

wtorek, 1 kwietnia 2014

Lublin w płynie


Chciałem przeprosić wszystkich czytelników za niefortunny wpis o wycieczce do Lublina. Kwestia wiszącej nade mną odsiadki znacznie skomplikowała mi życie. Muszę być teraz czujny i ciągle zmieniać kryjówki. Oczywiście próbowałem uciec. Niestety, w moim miasteczku przystanek PKSu jest przy samej komendzie i od kiedy jestem poszukiwany, posterunkowy Witczak częściej niż zwykle wygląda przez okno komisariatu upewniając się, że nie próbuje prysnąć. Ostatnio gdy w drodze na bazarek mijałem komisariat, policjant wołał coś do mnie przez okno grożąc palcem. Udawałem, że go nie słyszę i szybko rozpłynąłem się pośród straganów. Od tego czasu przemieszczam się już tylko bocznymi drogami, co nie jest wyjątkowo trudne, bo w mieście jest tylko jedna główna ulica. Często też zmieniam wygląd. Wczoraj na przykład wykąpałem się i ogoliłem, a kurtkę przezornie wywinąłem na lewą stronę. Jestem uziemiony, zaszczuty, a na plecach czuję wciąż oddech gończych psów…
Zapewniam Was jednak, że nie trzeba jechać do Lublina by poczuć jego smak i nie mówię tutaj o jakichś tandetnych cebularzach. Wystarczy przyjrzeć się niezliczonej ilości małych, zgrabnych buteleczek leżących za przystankami, czy w krzakach w parku. Ukrytych w tylnych rzędach w kościołach po niedzielnej mszy, leżących w biurowych śmietnikach i schowkach służbowych samochodów. Przedstawiam Wam Wódkę Lubelską. Przyjaciółkę oszczędnych, pocieszycielkę znudzonych, kolorową towarzyszkę podróżnych. Słodką i lekką niczym lubelskie lato. Dostępną w niezliczonej ilości smaków, od dobrej na oddech mięty, poprzez tradycyjnie polską wiśniówkę, po bogate w witaminę C cytrynówkę i grejpfrut. Mała butelka o pojemności 100 ml daje się łatwo ukryć w szkolnym piórniku, w paczce wysyłanej osobom na oddziale odwykowym lub w skarpetce podczas wchodzenia do drogiego klubu w modnej dzielnicy. Dla tych którzy odnaleźli już swój ulubiony owoc, dostępna jest również półlitrowa butelka strzelista niczym Wieża Trynitarska. Smak tego 34 procentowego przysmaku jest intensywny, ale wprawne gardło kipera wyczuje w nim domieszkę sztucznych barwników. Cena jest przystępna i zachęca do skosztowania każdego z szerokiej gamy kolorów. Ostrzegam Was jednak przed zdradliwym działaniem tego pysznego trunku. Uważajcie by próbując kolejnych Lubelskich, nie przegapić autobusu na który czekacie.
Owocowa Wódka Lubelska to hit, który zawojował Polskę. Zdrój smaków wytrysnął z grodu Czechowicza wlewając trochę koloru w ponurą, polską rzeczywistość. Podstawowe zalety Lubelskiej wódki gatunkowej to: niska cena, brak konieczności kupowania popity i szeroki wachlarz smaków. Gorąco zachęcam do spróbowania tych Skittles’ów dla dorosłych, bo jestem pewien, że każde z Was znajdzie coś dla siebie.
Mamy początek miesiąca, więc za otrzymaną rentę postaram się kupić jakąś lepszą gorzałkę i wypróbować ją w najbliższym czasie. W komentarzach na fejsie wpisujcie jakie trunki powinienem przetestować.